Twarz bez odbicia
Każdy poranek staje się próbą – jakby czas wcale nie przesuwał się ku nowemu, lecz powracał do tego samego punktu. Chłód, który spowija wnętrze, nie należy jedynie do ciała; jest głębszy, osiada w duszy, przekształcając codzienność w coś nieruchomego, skamieniałego. Wtedy właśnie rodzi się pytanie: czy to ja patrzę w lustro, czy może lustro pożera moją twarz i oddaje tylko kontur pozbawiony znaczenia?
Cisza, która wypełnia przestrzeń, nie jest zwyczajnym brakiem dźwięków. To głos, który mówi najwięcej. W niej można usłyszeć szept, który nie jest ani obietnicą, ani ostrzeżeniem, lecz przywołaniem – jakby coś ukrytego poza zasłoną codzienności chciało przyciągnąć spojrzenie. Jednak wraz z tym szeptem przychodzi drżenie. Ziemia, która powinna być oparciem, sama traci stabilność. Kiedy grunt pod nogami nie jest pewny, każdy krok staje się aktem odwagi, a każdy upadek czymś nieuniknionym.
W takich chwilach granica między życiem a snem rozmywa się. Ciało reaguje, porusza się, oddycha, ale świadomość jakby zawisła w próżni, w miejscu, gdzie pytania rodzą się szybciej niż odpowiedzi. Myśl – niczym nić cienka i krucha – rwa się pod własnym ciężarem. Czyż nie jest to paradoks? Trwać i jednocześnie czuć, że się nie istnieje?
Może właśnie to doświadczenie uczy, jak złudne jest nasze poczucie „ja”. Zgubić siebie nie oznacza tylko zapomnieć, kim się było, lecz odkryć, że ta tożsamość nigdy nie była czymś trwałym. To konstrukcja utkanych wspomnień, spojrzeń innych ludzi, chwilowych emocji. Gdy to wszystko się rozsypie, pozostaje cień – niematerialny przewodnik, który nie daje oparcia, ale wskazuje kierunek. I choć cień nie posiada substancji, to właśnie on wydaje się najwierniejszy.
Może więc utrata siebie nie jest końcem, lecz początkiem? Może dopiero w martwym śnie, w którym nie ma już masek i odbić, można odnaleźć prawdziwe źródło istnienia? Bo jeśli twarz w lustrze znika, to kto pozostaje? Jeśli ciało drży, a myśl nie nadąża, to może właśnie wtedy rodzi się coś, co nie potrzebuje pewności, by istnieć.
Chłód, cisza, drżenie – wszystko to może być tylko inną formą przebudzenia. Paradoksalnie, to w doświadczeniu braku rodzi się przestrzeń na coś nowego. Pustka w lustrze nie musi być stratą, lecz zaproszeniem do tego, by narysować własną twarz na nowo, tym razem nie zbudowaną z oczekiwań świata, lecz z wewnętrznej prawdy.
A cień, który prowadzi – choć nie ma światła w sobie – wciąż wie, gdzie iść. Być może jest symbolem tej części nas, która pozostaje nawet wtedy, gdy wszystko inne się rozpada. Może to właśnie on jest dowodem, że mimo utraty, mimo wrażenia, że wszystko się skończyło, wciąż istnieje kierunek, którego warto się trzymać.
Bo nawet w najgłębszym chłodzie duszy, nawet w martwym śnie, gdzie czas wydaje się zatrzymać – coś jednak żyje. I to coś wzywa, by wstać jeszcze raz, choćby ziemia drżała, choćby myśl rwała się na kawałki. By spróbować odnaleźć siebie nie w tym, co pewne, ale w tym, co wieczne.