Tam, gdzie jestem sobą

Na początku była cisza. Ta głęboka, górska cisza, która nie jest brakiem dźwięków, lecz obecnością wszystkiego naraz: szmeru drzew, oddechu ziemi, stukotu własnego serca. On stał wtedy na granicy – nie tyle doliny i szlaku, ile siebie sprzed i siebie, który dopiero miał się narodzić. Miał w oczach mgłę, a w duszy pustkę. Szukał czegoś – albo kogoś – kto wypełni ten brak. I wtedy przyszedł wiatr. A wraz z nim – Ona.

Nie wiedział, skąd się pojawiła. Tak jak nie wiadomo, skąd przychodzi wiatr, który nagle zmienia pogodę, nastroje, całe życie. Jej włosy tańczyły z wichrem, jakby były jego częścią. Miała oczy, które nie prosiły o nic, ale widziały wszystko.

– Dokąd idziesz? – zapytał.

– Tam, gdzie jestem sobą – odpowiedziała bez zawahania.

To zdanie zostało w nim na dłużej niż jej obecność. Ale wtedy jeszcze nie wiedział, jak wielką ma wartość. Szli razem przez kilka dni, może tygodni. Wędrowali przez łąki, przez lasy, przez noce z niebem jak rozbita porcelana i dni, kiedy światło przeciekało przez chmury jak woda przez palce. Rozmawiali niewiele. Ona mówiła głównie milczeniem. Ale jej obecność była głośna, żywa – jak halny, który przychodzi bez ostrzeżenia i budzi to, co uśpione.

Była spokojem – kiedy przysiadała obok niego na kamieniu i patrzyła w przestrzeń, bez lęku, bez potrzeby wyjaśnień. I była burzą – gdy w jego oczach widziała strach przed sobą, przed nim, przed miłością. Umiała kochać, ale nie na jego warunkach. Nie była tu, by go uzupełnić, ale by przypomnieć mu, że najpierw musi odnaleźć siebie.

– Dlaczego nie zatrzymasz się? – spytał któregoś dnia, gdy znowu szła przodem.

– Bo nie mogę przestać być sobą. A ja jestem ruchem – odpowiedziała. I wiatr porwał jej głos tak, że przez chwilę nie był pewien, czy naprawdę to usłyszał.

On próbował ją zatrzymać. Chciał z niej zrobić dom, przystań, odpowiedź. Ale ona nie była odpowiedzią. Była pytaniem. O to, kim jest. Czego pragnie. Dlaczego wciąż szuka siebie w oczach innych.

Pewnego poranka, gdy jeszcze spał, odeszła. Nie zostawiła listu. Tylko odciśnięty kształt ciała na trawie i zapach górskiego powietrza, w którym unosiło się wspomnienie jej śmiechu.

Poczuł się oszukany. Porzucony. Pusty. Ale ta pustka była inna niż wcześniej. To była przestrzeń, nie brak. Coś się w nim otworzyło – nie na nią, ale na siebie. I zrozumiał, że ona nie była jego. Nigdy nie miała być. Była z wiatru. Z żywiołu. Z wolności.

Zrozumiał, że kobieta, którą spotkał, nie była tylko osobą. Była znakiem. Wiatrem, który przychodzi, by poruszyć w człowieku to, co zbyt długo było nieruchome.

I wtedy ruszył. Nie za nią. Za sobą.

Droga była długa. Czasem myślał, że błądzi. Czasem, że wraca. Ale pewnego dnia, gdy wspiął się na szczyt i spojrzał na świat z wysokości, zrozumiał: nie chodziło o miejsce. Chodziło o niego. I wtedy – po raz pierwszy – poczuł, że jest sobą.

I nagle – jakby na znak – zerwał się wiatr. Delikatny, ale przenikliwy. Przeszedł przez jego dłonie, przez skórę, przez myśli. I usłyszał głos. Nie głośno. W sobie.

„Pójdę tam, gdzie jestem sobą”.

Uśmiechnął się. Bo wiedział, że właśnie tam dotarł.

Sam, a samotność

W czasach, gdy relacje międzyludzkie często przypominają emocjonalne negocjacje... 

Gdzie iść...

Był nocą. Zawsze był nocą. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział wschód słońca....

Należy do: