Mówili o nim: Halny
Nie każdy znał jego prawdziwe imię, bo tak naprawdę nikt go nie mógł posiąść ani zatrzymać. Pojawiał się nagle, jak mężczyzna, który od lat chodzi własnymi ścieżkami, zawsze w porze, w której najmniej się go spodziewano. Rodził się gdzieś wysoko, za granicą spojrzeń, w krainie turni i śniegu, gdzie dzień i noc mieszały się w jednolitą szarość. W ciszy dojrzewał, aż nagle, jakby zbyt długo trzymany w zamknięciu, ruszał w dół – gwałtowny, natarczywy, bezlitosny. Mówili o nim: Halny.
Był jak rozdrażnienie, które wpełza do serca człowieka bez ostrzeżenia. Jak wspomnienie, którego próbujesz się pozbyć, a ono wraca – ostrzejsze, głośniejsze, niemal fizyczne. Wchodził w domy, zaglądał do okien, poruszał zasłony. Ludzie czuli, że razem z nim wchodzi coś jeszcze – coś, co nie jest tylko powietrzem. Mieszał myśli, podsycał napięcie, wyciągał na wierzch dawno ukryte emocje. Jednych napełniał gniewem, innych odwagą.
Starsze pokolenia mówiły, że niesie w sobie ducha przodków, że jest posłańcem Świętowita, który na rumaku przeskakuje górskie grzbiety, by przynieść ludziom przesłanie od bogów. Byli też tacy, którzy wierzyli, że to dusze tych, którzy zginęli w górach, znalazły w nim nowy kształt, by powrócić i przemówić w języku wiatru. Ale prawda, choć ukryta w legendach, była bardziej intymna – Halny był człowiekiem. A raczej tym, co w człowieku najmocniejsze i najdziksze, tym, co nie zna kompromisów.
W jego oczach czaił się błysk szaleństwa, a w głosie – nuta dawno zapomnianej pieśni, tej, która przypomina o tym, że życie jest wiecznym tańcem pomiędzy ciszą a burzą. Wchodził w ludzi jak w otwarte księgi, rozdzierał ich karty, zrzucał maski. Niósł pytania, które bolały: Czy wiesz, kim jesteś bez swoich murów? Czy jesteś gotów przetrwać, gdy zerwę dach, pod którym śpisz?
Wiedział, że wzbudza lęk. Widział w oczach kobiet i mężczyzn to drżenie, które nie było tylko zimnem. Ale w tym lęku kryła się też tęsknota. Bo Halny był zapowiedzią zmiany – tej, która nie pyta o pozwolenie. Burzył, by można było odbudować. Zrywał zasłony, by wpuszczać światło.
Bywało, że siadał w nocy na grani, cichy, i patrzył na doliny skąpane w ciemności. Wiedział, że jutro znów zejdzie w dół, uderzy w drzwi, przewróci wszystko, co stabilne. Nie robił tego z kaprysu. Po prostu był taki z natury – nie mógł udawać łagodnego, gdy w jego żyłach pulsowała siła gór, śmierci i narodzin.
Halny był mężczyzną, w którym mieszały się gniew i czułość, pożądanie i chłód. Nie można było go zatrzymać. Można było tylko patrzeć, jak nadchodzi, i nauczyć się słuchać tego, co w jego głosie było najważniejsze. Bo ten, kto potrafił odczytać jego mowę, wiedział, że to nie tylko wiatr. To była dusza – rozległa, nieujarzmiona, wieczna.