Gdzie iść…
Był nocą. Zawsze był nocą.
Nie potrafił już sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział wschód słońca – jeśli w ogóle kiedykolwiek go widział. Czas zatarł kontury wspomnień, a mrok, który go otaczał, nie był już tylko ciemnością – był obecnością. Czuwał. Czekał. Oddychał razem z nim.
W jego oczach nie było już blasku – tylko echo dawnych poranków. Kroczył przez opustoszałe miasto, jak duch szukający własnego grobu. Wokół niego szumiały głosy – nie słowa, a szepty, które przesączały się przez skórę, wpełzały do serca i zostawiały tam ciężar, od którego uginały się kolana.
– Gdzie iść? – pytał, lecz nikt nie odpowiadał. Bo nikt już nie został.
Cienie, które go śledziły, nie miały twarzy. Były odłamkami jego przeszłości – spojrzeniami, których nie odwzajemnił, słowami, których nie powiedział, miłością, której nie ochronił. Każdy z tych demonów znał jego imię. I każdy chciał coś zabrać.
Gdy był dzieckiem, śnił o świetle. Nie takim, które pali skórę, ale takim, które ogrzewa duszę. Potem przyszły lata – te szybkie, twarde, bezlitosne – i przestał śnić. Zbudował wokół siebie mur z milczenia, w którym nie było drzwi. A kiedy pierwszy raz spojrzał w oczy nocy, nie odwrócił wzroku. Uśmiechnął się. Myślał, że to siła.
To była pułapka.
W nocy łatwo zapomnieć, kim się było. Demony nie krzyczą – one szepczą. Zmieniają cię powoli, aż pewnego dnia zauważysz, że nie ma już niczego, do czego warto wracać. Nawet imienia.
Ale on pamiętał. Jedną rzecz. Miała na imię Lena.
Była światłem. Tym prawdziwym, niełaskawym, ale czułym. Była głosem, który nie oceniał, a pytał. Była dłonią, która dotykała nie ciała, lecz duszy. I była tą, którą odepchnął. Bo tak kazali mu ciemni, ci, co mieszkali w jego ciele.
– Nie jesteś wart – mówili. – Zgaś ją, zanim zgaśnie w tobie coś więcej.
I tak zrobił.
A potem został sam.
Teraz błądził. Nie po mieście – po sobie samym. Ulice były puste, lecz pełne krzyków. W sercu miał szron, ale też oddech – cichy, ciepły, obcy. A może już nie? Może to Lena?
– Gdzie iść? – zapytał znów, a jego głos odbił się od zimnych murów snu.
I wtedy to poczuł.
Nie światło. Nie wybawienie. Nie cud.
Ale ruch.
Mały krok. Jakiś cień odsunął się. Ktoś w nim odwrócił wzrok. Może któryś z demonów się zawahał.
To wystarczyło.
Spojrzał w górę. Tam, gdzie niebo było jak płótno niepomalowane przez żadną gwiazdę. Tam szukał. Nie odpowiedzi, nie ratunku – tylko kierunku.
Bo czasem nie trzeba wiedzieć dokąd. Wystarczy iść.
I poszedł.