Samotność w kapciach
Samotność nie jest końcem świata. To raczej jego cicha replika – odbicie, które nie hałasuje, nie woła, nie rozdziera powietrza. Czasem przeraża, bo nagle uświadamiasz sobie, że nikt nie stanie w drzwiach i nie rozłoży nad tobą parasola w czasie deszczu. Ale gdy deszcz przeleci, dostrzegasz, że to twoja własna dłoń może sięgnąć po parasol, twoje własne stopy mogą same nieść cię przez kałuże.
Wolność bywa paradoksem – daje przestrzeń, której nie umiemy od razu zagospodarować. To jak dostać ogromny pokój i nie wiedzieć, gdzie postawić krzesło. Wtedy właśnie rodzi się cierpliwość: uświadamiasz sobie, że można usiąść na podłodze, przyzwyczaić się do pustki i posłuchać, jak w niej odbija się echo twojego własnego głosu.
Serce, raz naruszone, już nigdy nie brzmi tak samo. Nie pęka ponownie, ale wydaje dźwięk skrzypiących desek, gdy po nich chodzisz. I to skrzypienie jest znakiem życia – świadectwem, że nadal sięgasz do przeszłości, ale jednocześnie wciąż idziesz naprzód. Nie ma w tym tragedii, jest tylko pamięć. A pamięć nie jest więzieniem, jeśli umiesz odłożyć drzazgę i nie drapać nią rany.
Bycie samemu to nie kara, lecz próba. To moment, w którym uczysz się, że cała kołdra może należeć tylko do ciebie. Że możesz oddychać pełnią własnych płuc, nie obawiając się, że ktoś inny zabierze ci powietrze. To codzienność w kapciach, wolność w najprostszej postaci – bez fanfar, ale z ciszą, która wreszcie daje się oswoić.
I wtedy wiesz: samotność nie oznacza pustki, lecz przestrzeń, którą można napełnić. A wolność nie musi być ciężarem, jeśli odważysz się ją wziąć do rąk i uczynić z niej swój codzienny rytuał.