Pełnia

Pewnej nocy, gdy srebrna tarcza księżyca wisiała nad światem jak otwarte oko snu, on poczuł jej oddech na swojej skórze.
Pełnia rozlała się po jego myślach jak mleczne światło po tafli jeziora – cicha, nieuchronna, wnikająca w każdy zakamarek duszy.

Ludzie wokół żyli swoimi dniami, zamknięci w murach światła elektrycznych lamp, nie dostrzegając, że noc oddycha inaczej, kiedy księżyc jest w pełni.
A on, samotny w drodze, stanął na granicy lasu. Tu kończyły się ścieżki, a zaczynała cisza.
Tam, między czarnymi pniami drzew, światło księżyca spływało jak mleko na ziemię, rozlewając się po mchu i liściach, tworząc mozaikę jasności i cienia.

Nie wiedział, dlaczego zatrzymał się właśnie tam. Może przyciągnęło go coś więcej niż piękno.
Krew w jego żyłach zaczęła tańczyć w rytm, którego nigdy wcześniej nie słyszał – rytm był cichy, a jednak nieodparty, jak echo bicia serca ziemi.
To nie była radość ani smutek. To było wezwanie.
Jakby księżyc znał jego sekrety – te, które zamykał w sobie latami, trzymał pod warstwami codzienności – i jednym spojrzeniem wyciągał je z cienia.

Patrzył w górę, a srebrna tarcza zdawała się większa niż zwykle, bliska jak twarz, którą pragnie się dotknąć.
Każdy promień był jak delikatny, chłodny dotyk na karku.
Każdy cień drżał jak dawno zapomniane wspomnienie, które nagle wraca w najmniej oczekiwanym momencie.
W tej jasności wszystko stawało się ostrzejsze – zapach wilgotnej ziemi, smak powietrza, bicie serca w piersi.

Zrobił krok w głąb lasu.
Światło wpełzało między drzewa, osiadało na jego dłoniach, włosach, ubraniu, jakby chciało go oznaczyć, odcisnąć na nim swój znak.
Każdy krok pogłębiał ciszę, a jednocześnie potęgował dźwięki, których w dzień by nie usłyszał – trzask gałęzi pod stopami, szelest liści, odległe pohukiwanie sowy.
Czuł, że mógłby wyjść z siebie i stać się częścią tej nocy – cienia, wiatru, szelestu.

Pełnia nie pytała o pozwolenie.
Przychodziła jak fala – rozbijała mury, rozmywała granice.
Zmieniała spojrzenie w głębsze, oddech w cięższy, myśli w niebezpiecznie szczere.
To, co zwykle trzymał pod kontrolą – gniew, tęsknota, pragnienia – zaczynało wypływać na powierzchnię, migotać w jego oczach jak odbicie ognia w wodzie.

A on… pozwolił.
Szukał w sobie tego, co ukryte, pozwalał, by noc rozplątywała go powoli, aż nie został nikt, tylko mężczyzna i księżyc.
Czuł, jak każda komórka jego ciała odpowiada na to światło, jakby przypominała sobie coś dawno zapomnianego – może to, kim był, zanim nauczył się grać swoją codzienną rolę.

I choć wiedział, że o świcie wróci – do miasta, do ścian, do spojrzeń ludzi – tej nocy należał do srebrnej królowej nieba.
A ona, milcząca i wszechwładna, odcisnęła w nim swój znak, którego nie da się zetrzeć.

Sam, a samotność

W czasach, gdy relacje międzyludzkie często przypominają emocjonalne negocjacje... 

Gdzie iść...

Był nocą. Zawsze był nocą. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział wschód słońca....

Należy do: