Z popiołu i płomienia

Zawsze zaczynało się od iskry.
Niepozornej. Czasem było to jego spojrzenie. Czasem jej słowo – urwane w pół zdania, jakby miała jeszcze tysiąc innych na końcu języka, ale żadnego nie potrafiła wypowiedzieć. Albo milczenie, gęste jak dym, który wpełzał w płuca i dusił zanim zdążył zaboleć.

Spotkali się znów – przypadkiem, jak mówią ci, którzy nie wierzą w przeznaczenie. W mieście, które od lat nie znało wiosny, tylko deszcz, kamień i krzyk syren. W kawiarni, która pachniała kawą i winem, a ściany miała czerwone jak grzech.

Ona przyszła pierwsza. Usiadła przy oknie, w którym odbijały się neony i jej własne zmęczone oczy. Palce bębniły o porcelanę filiżanki. W jej ruchach była złość – nie świeża, nie wybuchowa, lecz ta długo trzymana pod skórą, która zaczyna parzyć od środka.

On spóźnił się dziesięć minut. Tyle potrzebował, żeby zebrać odwagę. Albo tyle, żeby przestać się bać, że znowu coś spłonie.

– Wciąż tu jesteś – powiedział, jakby to było coś niezwykłego.
– A ty wciąż się spóźniasz – odparła. Jej głos był chłodny, ale oczy… oczy płonęły.

Nie rozmawiali o tym, co było. Ani o tym, co mogłoby być. Tylko o tym, co bolało. Każde zdanie – jak żar dociskany do skóry.
Ona mówiła o milczeniu, które bolało bardziej niż krzyk. O nocach, w których czekała na słowa, które nigdy nie przyszły.
On – o winie, której nie umiał nazwać, i odwadze, której zabrakło, gdy trzeba było zostać.

Ich rozmowa przypominała ogień: narastała, syczała, tliła się w niedopowiedzeniach. Potem wybuchła – nagle, brutalnie, prawdziwie.

– Nienawidzę cię – wypluła przez zaciśnięte zęby. – Bo wciąż cię kocham.
– A ja kocham cię – wyszeptał – bo nigdy nie przestałem cię nienawidzić za to, że potrafisz odejść, gdy ja się duszę.

Filiżanka pękła w jej dłoni. Krew i kawa spłynęły na blat. On sięgnął po jej dłoń, ale odsunęła ją – powoli, z godnością, która parzyła bardziej niż złość.

I wtedy się uśmiechnęła.

– Wiesz… może właśnie o to chodzi. Żeby spłonąć. Nie dla kogoś. Nie przez kogoś. Ale po to, żeby wreszcie coś poczuć.

Wyszła, zanim odpowiedział. Zostawiła za sobą dym, popiół i zapach wanilii.

A on?
On został – w tej samej czerwonej kawiarni, z dłonią uniesioną w pustce i oczami, które nie wiedziały, czy płoną z bólu, czy z ulgi.

Bo czasem ogień nie niszczy.
Czasem przypomina ci, że jeszcze żyjesz. Że masz serce. Że boli, więc bije.

Sam, a samotność

W czasach, gdy relacje międzyludzkie często przypominają emocjonalne negocjacje... 

Gdzie iść...

Był nocą. Zawsze był nocą. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział wschód słońca....

Należy do: